Popularne powiedzenie przytoczone w tytule tego tekstu (tu wyjaśnienie: często zdanie to cytowane jest błędnie - do tej samej rzeki można wejść wielokrotnie, do takiej samej już nie) jest oczywiście jak najbardziej prawdziwe, jednak w sferze miłości i związków nie jest to już takie oczywiste. Z pewnością każda z nas spotkała w swym otoczeniu pary, które wielokrotnie schodziły się i rozchodziły, a potem znowu schodziły… Czasem po jakimś czasie udawało im się stworzyć trwały związek, częściej jednak zmęczeni ciągłą „huśtawką” partnerzy nawiązywali nowe, bardziej stabilne związki. Dlaczego niektórym osobom „trudno tak razem być ze sobą”, a „bez siebie nie jest lżej”?
Pierwsze rozstanie jest zazwyczaj konsekwencją pojawienia w dobrym dotąd związku poważniejszych problemów. Jedno z partnerów (a czasem oboje) stwierdza, że dalsze wspólne życie nie ma sensu i postanawia odejść. Czasem bywa tak (a dotyczy to zwłaszcza kobiet), że rozmowa o rozstaniu jest tylko czymś rodzaju straszaka – panie liczą na to, że ich mężczyźni w obawie przed rozpadem związku zaczną poświęcać im więcej czasu, będą bardziej czuli, pomocni czy zaradni życiowo. Zamiast powiedzieć wprost o swoich potrzebach, rzucają hasło „rozstańmy się”, które – niestety – bywa przez mężczyznę odebrane zbyt dosłownie.
Wtedy zaczyna się problem: kobieta, która tak naprawdę wcale nie chciała odchodzić, próbuje albo zawalczyć o swój związek, przeprasza i bierze na siebie całą winę za wszystko, co było złe, albo unosi się honorem i cierpi w milczeniu wyczekując choćby telefonu od – byłego już niestety – partnera, a na jakikolwiek pojednawczy sygnał z jego strony wraca skruszona i gotowa wszystko naprawiać.
Jeżeli w tym momencie oboje partnerzy porozmawiają szczerze o tym, co było złe i będą szukać sposobów na naprawienie sytuacji, mogą stworzyć naprawdę dobry związek – wiedzą bowiem, jak jest im ciężko bez siebie, potrafią docenić wspólne życie i w porę zauważyć ewentualne zagrożenia.
Niestety – dość często zdarza się, że początkowa euforia („bo znów jesteśmy razem!”) przysłania nam pełny obraz sytuacji, a pierwszy kryzys przypomina przeżyty poprzednio ból, frustrację, wywołuje uczucie zniechęcenia („znowu nam nie wyszło, chyba jednak nie jesteśmy stworzeni dla siebie”) i doprowadza do rozstania. Aby móc rozejść się rzeczywiście „na zawsze” musimy mieć poczucie, że zrobiłyśmy już wszystko, co można było, aby uratować związek – w przeciwnym wypadku pozostanie w nas pewien niedosyt, który będzie wywoływał chęć spróbowania „jeszcze ten jeden, ostatni raz”.
Niewiele z nas ma w sobie upodobania masochistyczne, które popychają nas w ramiona brutali czy oschłych, „zimnych drani”. Dlaczego więc godzimy się znowu z nimi być, choć w przeszłości tak bardzo nas ranili? Winna jest tu głównie nasza wyobraźnia i pamięć, która płata nam paskudne figle. W pierwszym okresie po rozstaniu poczucie doznanych krzywd sprawia, że w naszym – dotąd ukochanym – mężczyźnie widzimy tylko to co złe i dość łatwo jest nam pogodzić się z zaistniałą sytuacją (chyba, że to my zostałyśmy porzucone).
Po jakimś czasie okazuje się, że rzeczywiście „czas leczy rany”, wszystko co złe zaczyna nam się w pamięci zacierać, a często wręcz idealizujemy naszego mężczyznę. Przypominają nam się najlepsze chwile ze wspólnego życia, coraz mocniej tęsknimy i po raz pierwszy pojawia się myśl o powrocie. W takim momencie czasem wystarczy tylko iskra, jakieś przypadkowe spotkanie z „byłym” i znowu jesteśmy po uszy zakochane. Niestety - różowe okulary mają tendencję do dość szybkiego spadania…